„Za górami, za lasami, za zamkami” – relacja z wycieczki cz. 3 (Zamek Orawski i powrót)

Początkowo plan naszej wycieczki obejmował Słowacki Raj, jednak trasy do trekkingu są tam długie, więc w motocyklowych ciuchach to bezsensowny pomysł. Wrócimy tam jeszcze samochodem.
Dzień na Słowacji postanowiliśmy wykorzystać na polatanie krętą, górską trasą 584 oraz zwiedzenie Zamku Orawskiego. Pogoda nadal dopisywała, ruch był minimalny, więc gęby nam się cieszyły na tych wszystkich zakrętach, a i widoki na doliny były obłędne (czego niestety zdjęcia nie oddadzą).

Potem jechaliśmy jeszcze kilkanaście kilometrów, nieco mniej spektakularnymi, drogami. A zamku na skałach nic a nic nie było widać. Okazało się, że dojeżdżamy do niego od tylnego pasma gór, więc dopiero na ostatnich kilometrach coś tam można było w górze dojrzeć. Pod zamkiem jest parking za 2 euro, a panie tam są na tyle miłe, że zachęcają, by zostawić kaski i kurtki na motocyklach. Przydało się to bardzo, bo było dość ciepło, a i na zamku wiele było schodów, więc chodzenie z tobołami trochę by zmęczyło. Jak ktoś chce zaparkować za darmo, to nieco dalej na krzyżówce jest plac, gdzie motocykl pewnie można zostawić.

Zewnętrznie zamek robi wrażenie, jego budowa była stopniowa, od partii najwyższej i najstarszej, po niższe. Czasem mówi się, że to 3 zamki w 1. Zwiedzanie odbywa się tylko z przewodnikiem, który otwiera bramę. Kolejne tury turystów wchodzą co godzinę, a my załapaliśmy się na zamek średni i wysoki, ponieważ na pełny pakiet musielibyśmy czekać 2 godziny. Przewodnik mówi w swoim ojczystym języku, ale w wielu punktach są tabliczki, że z aplikacji można odsłuchać także w języku polskim czy angielskim.

Niewiele wiadomo o początkach budowy, a legenda głosi, że pomagał w niej sam diabeł. Zamek miał zabezpieczać granice i właśnie przez to położenie był w rękach węgierskich, polskich, czechosłowackich i słowackich. Jednak największego zniszczenia dokonał pożar, który wybuchł w 1800 roku i strawił wszelkie dobra drewniane (ocalał jedynie najniższy zamek). 100 lat później rozpoczęto odbudowę, a i obecnie w zamku nadal trwają prace remontowe i rekonstrukcyjne.

Zamek jest teraz własnością państwa, pełni rolę pamiątki narodowej i muzeum. Prezentowana jest w nim historia samego zamku, a najbardziej szczegółowo pokazano epokę Turzonów. Jest też ekspozycja przyrodnicza oraz etnograficzna Orawy, są sale z przedmiotami codziennego użytku poszczególnych warstw społecznych, oraz z kolekcją wykopalisk archeologicznych. Zamek jest często wykorzystywany jako filmowe tło i chyba najbardziej w Polsce kojarzy się z serialem „Janosik”.

Wnętrza zamku:

Z życia mieszkańców regionu:

Wykopaliska archeologiczne:

Ekspozycja przyrodnicza:

Wróciliśmy z zamku późnym popołudniem, a w nocy przyszła burza. Rano na termometrze zobaczyliśmy (o zgrozo) ok. 10 stopni. Dobrze, że już przyszła pora powrotu, ale musieliśmy się na tą okazję cieplej ubrać (dobrze, że wiozłam zimowe rękawice z membraną). Słowacja żegnała nas chłodno, a góry spowite były chmurami. Po przekroczeniu granicy było już znacznie cieplej, ale zatrzymaliśmy się, żeby napić się coś ciepłego i odtajać.

Na koniec w planie wycieczki była kultowa Przełęcz Salmopolska, musieliśmy trochę nadrzucić kilometrów, ale było warto. Przynajmniej w połowie, bo na szczyt droga była słabej jakości, a z górki już jechaliśmy idealnym i krętym asfaltem.

Potem było już tylko gorzej… Oczywiście, trasa do Raciborza na maksa zakorkowana! A do tego coś mi się zaczęło dziać ze sprzęgłem, więc starałam się je oszczędzać. Już przy Ogrodzieńcu były pierwsze objawy, biegi cięzko wchodziły, ale pomogła regulacja pokrętłem przy klamce. Na koniec zrobiło się trudniej, bo zmiana biegu była możliwa dopiero przy maksymalnym dociśnięciu klamki do kierownicy, a motocykl ruszał praktycznie przy klamce całkiem puszczonej. Nerwy już miałam nieźle napięte! Bo nie dość, że ciężko się jedzie, to jeszcze ruch maksymalny. Zatrzymaliśmy się na obiad, zadzwoniłam do mechanika, a on doradził, że najlepiej (póki jesteśmy w dużym mieście) podjechać do jakiegoś serwisu motocyklowego.

Była już prawie 17, ale znaleźliśmy serwis czynny do 18. Ruszamy, a Emil mi mówi, że nie mam światła z przodu! Nosz kurde – kumulacja! Podjechaliśmy do Migus Motocykle, gdzie powitał nas sympatyczny właściciel. Już wiedziałam, że motocykl jest w dobrych rękach. Przejechał się i wyregulował tą linkę z klamką tak, że normalnie (choć większej siły trzeba użyć) dało się wbijać biegi. Przy ruszaniu nadal ciągnęło dopiero na końcu, ale to już oddam Dziabąga do serwisu po powrocie, bo tu raczej wymiana linki/klamki będzie konieczna. Żarówka oczywiście też wymieniona. Przy okazji sympatycznie sobie pogadaliśmy i mogę z czystym sumieniem ten serwis polecić.

Było już późno, ale drogi przez to mniej oblegane, biegi dało się zmieniać, więc kilometry leciały dużo szybciej. Mieliśmy spać pod Opolem, gościnnie u Sisters MotoTeam, ale jak się okazało, że mamy jeszcze siły, a do domu już coś, ponad 100 kilometrów to postanowiliśmy pociągnąć dalej. Zostaliśmy w gościach do 21, rozgrzewając się nieco herbatką przed dalszą drogą i ruszyliśmy. Dojechaliśmy do Brzegu Dolnego ok. 23 ( wyszło 470 km) i powiem Wam, że nie ma to jak w domu! Szczególnie jak się wraca z głową pełną wrażeń 😉 .