Rano dość szybko się spakowaliśmy i wystartowaliśmy o 9 w stronę słowackiej granicy, do pokonania było ok. 380 km. Kilometry leciały dość szybko, bo nie było już tak kręto. Początkowo przez kolorowe pola i winnice, następnie droga 82 – fajna też, a jak dojechaliśmy do krajowej 66, to już był tam spory ruch i mnóstwo ciężarówek. Po drodze zatrzymaliśmy się na smaczny, choć mały obiad w ludowej knajpie i w pięknych okolicznościach przyrody (górskie pasma ciągną się przy trasie od Bańskiej Bystrzycy) pokonywaliśmy kolejne kilometry, czasem całkiem kręte.
Zwykle prowadziłam, bo było sporo wyprzedzania. Potem odbiliśmy w bok w stronę Mikułasza, gdzie zamówiliśmy nocleg w Privat Abeta (Pavlova Ves), ponieważ wszystkie znaki na ziemi i niebie znowu zapowiadały burze i znaczny spadek temperatury. Tak też zresztą było… a my w fajnym domku z własną kuchnią i łazienką oraz cudownymi pierzynami.
Rano czekał na nas ostatni dzień wycieczki (ok. 400 km), słowacka kręta droga numer 584 z widokiem na niskie Tatry. Ruszyliśmy, minęliśmy Tatralandię i zamarzłam – okazało się, że ubrałam się zdecydowanie za lekko, jak na górskie warunki o poranku. Zatrzymałam się i ubrałam cieplej. Droga była cudna, równa i kręta, jednak musieliśmy na niej uważać, bo ulewa naniosła sporo piasku w zakrętach. Po drodze mijały nas wozy porządkowe, które spłukiwały i zamiatały asfalt w obie strony (szok!). Stawaliśmy czasem na fotki, mijaliśmy fajną zaporę, ale drugie śniadanie postanowiliśmy już zjeść po stronie polskiej.
Do ojczystego kraju wjechaliśmy przez Beskidy. Ależ tam były cudne widoki! Choć asfalt momentami tragiczny, potem wskoczyliśmy na równą, krętą drogę 941. I to by było na koniec z atrakcjami i widokami.
Przebiliśmy się w bólach przez Górny Śląsk, obiadek i trasa 45 w stronę Opola, potem 94 do Wrocławia. Plus z tego taki, że kilometry w miarę szybko nakręcaliśmy, ale jazdę po Polsce uważam za najbardziej męczącą i stresującą z całej wycieczki. Znów trzeba mieć czujność na każdego kierowcę obok i ciągle wyprzedzać jakieś „zawalidrogi”. Wróciliśmy do kraju, domu i rzeczywistości, w której żyć jakoś teraz trzeba 🙂 . Za to bogatsi w doświadczenia, mający w głowie jeszcze te cudne widoki i kolejne spełnione marzenie w kieszeni…
Myślę, że czerwiec i wrzesień to najlepsza pora na motocyklowe objeżdżanie Chorwacji. Temperatury ok. 30 stopni są do wytrzymania, ceny są ciut niższe, niż w sezonie. A przede wszystkim nie ma wtedy już tłumów turystów na plażach, w atrakcyjnych punktach i na drogach, dzięki czemu można swobodnie cieszyć się jazdą po krętych drogach i cudnymi widokami! Z całego serca polecam ten kierunek i z pewnością tam jeszcze wrócę!