W środę wieczorem odebrałam motocykl z serwisu z nowym kołem (niestety złotym), a urlop miałam od czwartku, więc ten jeden dzień postanowiłam poświęcić na sprawy organizacyjne. Pakowanie się, ostatnie zakupy oraz wizytę u Magdy i Andrzeja, celem wypożyczenia od nich rzeczy, brakujących w moim wyposażeniu turystycznym (dziękuję, że zawsze mogę na Was liczyć!). Dach nad głową zapewniła mi Maja, pożyczając bardzo fajny, lekki namiot.
Nie mogłam zasnąć, myśląc o zbliżającej się podróży. Zawsze kręcę się po okolicy, tak do 200 kilometrów, a tu trzeba przejechać Polskę wzdłuż… Cieszę się, że ktoś zgodził się mi towarzyszyć, bo samotnie to wyzwanie byłoby dwa razy bardziej przerażające 🙂 . Ten pierwszy raz zawsze budzi wiele emocji. Jeszcze więcej emocji wzbudził we mnie poranek, jak dotarłam do garażu, a tam…. wielka plama benzyny pod Pomidorem! No nie!
Zadzwoniłam do mechanika Marcina, co urzęduje po drugiej stronie ulicy i on kazał mi podjechać. Uprzedził jednak, że jest zawalony robotą i niczego nie da rady zrobić na poczekaniu. Podłamałam się nieco, bo cały misterny plan z podróżą zaczął się chwiać… Marcin obejrzał gdzie kapie i stwierdził, że się zaciął zaworek iglicowy. Czasem pomaga postukanie, a czasem poruszanie kranikiem. Zrobiliśmy jedno i drugie – pomogło. Musiałam tylko pamiętać, żeby na wszelki wypadek na każdym postoju zakręcać kranik. Droga otwarta!
Bagaże miałam na 7 piętrze i było to ładnych parędziesiąt kilo, więc Marcin T. zaofiarował się, że podjedzie autem, pomóc mi to wszystko znieść, i zapakować na motocykl. Potem pojechaliśmy do Złotnik, gdzie już przygotowana była jego maszyna. Ostatnie tankowanie, dopompowanie kół i mogliśmy ruszać! I jeszcze dostałam urodzinowe krówki od Marcina, bo tak się złożyło, że wyprawę rozpoczęliśmy w dniu moich urodzin. Ta podróż, to był najlepszy prezent w moim życiu, a sprawiłam go sama sobie 🙂 .
Jak wyjechaliśmy wreszcie z wielkiego korka przez Leśnicę, to już jazda zaczęła być przyjemna. Jednak wewnętrznie byłam nadal, jakaś spięta – cieszyłam się, że jedziemy, a jednocześnie w głowie wiozłam wielki chaos.
Co 80-100 km robiliśmy pauzę, żeby moja ręka mogła odpocząć, a niestety było z nią coraz gorzej… Chciałam, żeby Marcin jechał przodem, ale jak już nie byłam w stanie jechać, to przez tą odległość nie słyszał mojego trąbienia. Gdy zwalniałam coraz bardziej, to dopiero zauważył, że coś jest nie tak. Stanęliśmy na poboczu, a ręka była „zajechana”. Do miejsca noclegu brakowało z 60 kilometrów, więc chwilę odpoczęłam, a Marcin T. pożyczył mi swój tempomat. Trasa była prosta, więc mogłam jechać ustawiając tempomat i opuszczając bolącą rękę na udo. Na szczęście taka sytuacja miała miejsce tylko pierwszego dnia. Każdego kolejnego ręka bolała pod koniec trasy, ale nadal była w stanie funkcjonować. A na koniec tak już się przyzwyczaiła do wysiłku, że nawet 300 kilometrów przejechała jednego dnia!
Z głównej trasy zjechaliśmy w Międzyrzeczu i skierowaliśmy się nad jezioro Głębokie. Wybraliśmy ten punkt, bo był w połowie drogi i blisko od planowanej trasy. Pole namiotowe było małe, ale znaleźliśmy sobie cichy kącik między drzewami. Tzn. cichy to on był na czas rozkładania namiotów, bo jak tylko skończyliśmy, to obok zaczęła rozbijać się banda nastolatków przy głośno grającej muzyce (w dodatku disco polo!). Marcin T. zrobił obchód po terenie i nawet znalazł sklep, kupił jednorazowego grilla i piwko. Mogliśmy zacząć kolację i wypić za moje zdrowie! Znaleźliśmy fajny, zielony kącik z widokiem na jezioro z dala od dyskoteki i tam sympatycznie spędziliśmy wieczór. Po powrocie byliśmy bardzo zdziwieni, że nasza młodzież jest całkiem grzeczna, a prawdziwą imprezę to mamy za płotem! Poszliśmy jeszcze na nocny spacer, aż wszyscy balujący poszli spać i my wreszcie też…
Rano odezwał się Marcin B., że wyjeżdża z Wrocławia i będzie się starał nas dogonić. Z Marcinem T. mieliśmy w planie wyruszyć koło 10, ale pierwsze pakowanie obozu (z braku wprawy) zajęło nam bardzo dużo czasu. Wyruszyliśmy po 12-stej, więc drugi Marcin miał większe szanse na złapanie nas w trasie. W międzyczasie nas lekko zestresował, bo wysłał nam mms z radiowozem! 🙂 Na szczęście nie chodziło o przekroczoną prędkość (to podejrzenie akurat było uzasadnione hehe), a jedynie była to kontrola uprawnień.
Następnego dnia jechało mi się świetnie, wreszcie odpuściło to wewnętrzne spięcie, co je miałam na starcie. Jechałam z uśmiechem na twarzy, bo spełniałam swoje marzenie! Bo krajobraz zaczął się zmieniać w bardziej nadmorski, bo pogoda dopisywała i coraz mniej kilometrów było do upragnionego celu!
Zatrzymaliśmy się na stacji benzynowej i zaczęliśmy zdzwaniać z Marcinem B. W trakcie rozmowy okazało się, że my stoimy na parkingu CPN, a on pod Macdonaldem obok 🙂 . Od tej pory podróżowaliśmy już w trójkę. Marcin B. miał lekką traumę z powodu naszych mizernych prędkości 100-110 km/h, ale dawał radę i śmiał się tylko z tego, że jego motocykl teraz produkuje paliwo, bo ciągle mu pokazuje, że coraz więcej kilometrów może przejechać na baku 🙂 .
Wolin to raczej małe miasto, ale byliśmy zdolni i zdołaliśmy się w nim zgubić. Po różnych manewrach dotarliśmy wreszcie do miejskiej plaży i wielkiej polany, gdzie rozbite były namioty uczestników I Zlotu Junaków (tych nowych, nie starych). Samych Junaków nie było, bo wraz z właścicielami wyjechały promem na wycieczkę do Świnoujścia. Trochę szkoda, że nie załapaliśmy się z nimi na te wszystkie atrakcje… Rozbiliśmy obóz w pięknym zakątku z końską rodziną za płotem 🙂 i powoli zjeżdżały się te Junaki i drugie tyle innych marek motocykli z okolicy.
Witałam się z kolegami, a Marcinów nigdzie nie było. Przyłapałam ich podczas rozmów na pomoście w świetle księżyca – wyglądali słodko! 🙂 . Potem poszli razem do lasu… Oczywiście tylko po to, żeby znaleźć kijki do kiełbasy na ognisko. Marcin T. wystrugał mi nawet trójnoga, bo mu wjechałam na ambicję, że byle jakie te kije znaleźli 🙂 . Kiełbasa z ogniska o dziwo, nie była tak dobra, jak ta poprzednia z jednorazowego grilla, ale nie ma co wybrzydzać na biwaku! Prysznica nie było, ale toitoi-e tak, woda z pompki nożnej i czajnik z kawą, i herbatą – dało się żyć.
Późnym wieczorem atrakcje niczym z serialu wenezuelskiego zaserwowali nam sąsiedzi. Para z namiotów obok, która przyjechała na ścigaczach, robiła sobie regularne awantury z biciem się włącznie. On ją z liścia, ona jego z buta, przy soczystych epitetach. Nie wyglądało to groźnie, a nawet motocyklista sama podskakiwała, żeby bitwa trwała nadal… Jeszcze o 1 w nocy krzyczeli nieźle, a nad ranem jego już nie było, zostały tylko resztki namiotu, jakby przeszła po nim jakaś powietrzna trąba 😉 .
Junaki pakowały obóz, a my wyruszyliśmy szukać morza. Pierwszą nadmorską miejscowością było Międzywodzie, gdzie ochoczo skręciłam, bo wczasowałam się tam już trzykrotnie. Tam po raz pierwszy zobaczyliśmy morze. Cel został osiągnięty!
Ale podróż trwała nadal…
Mapa naszej podróży: