Ubiegły weekend postanowiliśmy spędzić w Czechach i tym razem bardziej w górach, niż „w siodle”. Góry Stołowe odwiedzałam wiele razy, ale w czeskim skalnym mieście jeszcze nie byłam, więc nadarzyła się okazja, by zaległości w zwiedzaniu nadrobić. Wspólną trasę na 4 motocykle rozpoczęliśmy w Świdnicy, a przy kantorze dowiedzieliśmy się, że nasza droga jest w remoncie i trzeba pojechać objazdem. Pan udzielający informacji tak bardzo walił wódą, że sama nie wiem, jak nas do zmiany trasy przekonał, oczywiście sugerując dopłatę do tejże usługi 😉 (nie daliśmy się podejść).
Trasa nie była długa, ani zbyt trudna, a widoki momentami były tak powalające, że zamiast jechać, to się bardziej turlaliśmy. Bez większych przygód dotarliśmy do naszego campu pomiędzy teplickimi a adrszpaskimi skałami. I już na parkingu poznaliśmy polską parę na motocyklu z Leszna (pozdrawiamy!), z którą wielokrotnie podczas weekendu toczyliśmy sympatyczne rozmowy i omawialiśmy „palcem po mapie” kolejne wypady w pobliskie górki.
Samo miejsce noclegu było całkiem fajne, dogadać się po polsku można było z łatwością, woda ciepła i prysznice były, a nawet kuchnia z naczyniami do dyspozycji. Rozłożenie namiotów poszło, jak po maśle (chociaż jeden był nówką nieśmiganą) i pompowanie materaca z gniazda zapalniczki, także się powiodło. Po opanowaniu chaosu na miejscu biwaku, udaliśmy się na poszukiwanie jedzenia i teplickiego skalnego miasta.
Upał był, ale wśród lasów dość znośny, jednak poszukiwanie jedzenia odbywało się wg kryterium „gdzie jest chłodniej?”, bo w takich temperaturach jeść się odechciewa… Jedni wybrali czeskie przysmaki, a ja zadowoliłam się naleśnikami z owocami (mały zgrzyt, bo te owoce to był jednak dżem i się nieźle zasłodziłam hehe ). Napasieni ruszyliśmy na szlak.
Trasa wiodła szerokimi, leśnymi ścieżkami i co jakiś czas strzałeczka nakierowywała nasz wzrok na jakąś formację skalną. Trudno było tylko, dopatrzyć się związku między nimi i ich nazwą – skojarzenia to Czesi mają chyba jakieś inne… Potem było wyzwanie na 300 schodów w górę, ale warto je było pokonać, bo widok z góry fantastyczny! Gorzej to miałam ze schodzeniem, bo lęk wysokości w drugą stronę, jakoś większy był. Przeraziło mnie to, że nawet w tak pięknych górach ludzie potrafią iść i zamiast podziwiać widoki – to gapić się w smartfony!
Wieczorkiem dotarliśmy do wąskich ścieżek pomiędzy olbrzymimi blokami skalnymi i tam… zamarzliśmy! Ubrałam się w krótkie spodenki, bo miałam blade nogi opalić (tjaaaa w lesie?) i to się zemściło. Biegusiem te labirynty pokonywaliśmy, a Mariusz był w dodatku przeziębiony, więc już całkiem nim całym telepało. Na koniec był dylemat, czy wracać tą samą i krótszą trasą, czy nową, ale dłuższą. Wygrało pragnienie szybkiego dogrzania się przy piwku i ognisku. A po drodze smażony ser w bułce! Pycha!
Wstaliśmy koło 8 rano, ale jakoś powoli się zbieraliśmy, bo całkiem sympatyczne śniadanko nam wyszło z dużą ilością ogórków, które miały być do drinków, ale w okolicy nie dostaliśmy Sprite 😉 (przepis na drinka: parę plastrów zielonego ogórka, gorzka żołądkowa i Sprite). Koło południa ruszyliśmy w kierunku Adrspach, a do pokonania było 3,5 km leśnymi ścieżkami, więc na miejscu znów mieliśmy zdecydowanie zbyt mało czasu (o 16 wymeldowanie było).
A adrszpaskie skały to dopiero niesamowity cud natury! Ludzi prawdziwe zatrzęsienie i chyba połowa to Polacy, bo ciągle słychać było nasz język. Serce nam pękało, że musimy tak ekspresowo oglądać i też skrócić trasę – szybko więc opracowaliśmy plan na jednodniowy wypad jedynie w te skały. Planowaliśmy powrót na camp pociągiem, ale okazało się, że akurat ma 2-godzinną przerwę w rozkładzie, więc znów trzasnąć trzeba było te 3,5 kilometra i to dość szybko, bo w tle goniła nas burza! Atmosferę ratowała Kofola lana „z kija”, która jest idealnym trunkiem na upały i zwykła cola może się schować!
Pakowanie się też poszło dość sprawnie z małą przerwą na deszcz i z jękiem zawodu nad straconym prysznicem, bo była akurat przerwa porządkowa. Już na motocyklach udaliśmy się na obiadek, kofolę, lody, „Marlenkę”, kawę i co tam jeszcze za ostatnie korony udało się kupić.
Mariusz cudownie ozdrowiał (bo odpuścił niedzielne 10 km) i przegonił nas jeszcze na kolorowe jeziorka (gdzieś pod Bolkowem), upały jednak zrobiły swoje i zostały tylko: zielona kałuża, czerwone jeziorko siarkowe i najładniejsze, turkusowe na szczycie. Jak do niego dotarłam to padłam na trawę i nie miałam siły się ruszyć, zmęczenie + duszna, przedburzowa pogoda zrobiły swoje. Mieliśmy czas na szczęście trochę się tam wybyczyć. W trasie powrotnej nikt nie miał siły szybko jechać, a podczas kolejnej pauzy na stacji benzynowej w Świdnicy padły już na trawę wszystkie kobity!
Po powrocie do domu ze zmęczenia urwał mi się film, ale na szczęście miałam urlop w poniedziałek i mogłam odpocząć po weekendzie 🙂 . Droga powrotna do Wrocławia była tragiczna, tak strasznie wiało od przodu, że kaskiem mi rzucało na boki cały czas, a każdy tir był zderzeniem z niewidzialną ścianą. Wiatr to też dzieło szatana! 😉
Pozostałe fotki Andrzeja Turczyna (wcześniejszy wpis ma osobna galerię z krajobrazami TUTAJ):
I galeria od Mariusza:
Nie ma to jak udany urlop z „akcentami”. Pijaniutki pan jako GPS, hihi…
Super wypad! Jeszcze zanim zaczęłam jeździć, to zawsze zazdrościłam napotykanym na polach namiotowych ludziom, którzy sobie motorkami na biwak przyjechali, świetna sprawa 🙂 Jak dodać do tego piękną okolicę, to wycieczka musi się udać, nawet przy takiej morderczej pogodzie 😉
Kolorowe jeziorka są w Wierzchowicach, w Rudawach Janowickich – w tamtym rejonie też jest co oglądać, a nawet i skałki się znajdą, podobne do tych powyżej (polecam wycieczkę na Sokolika, u jego stóp można siąść przy kawie i szarlotce w schronisku Szwajcarka – parking jest tuż obok – a w pobliżu jest też nowo otwarty browar Miedzianka).
Dokładnie tam 😉 Dzięki za podpowiedzi, bo zapewne jeszcze tam w okolicy wylądujemy.
Świetna relacja! Już wiem, jaki kierunek będzie miała moja kolejna wyprawa 🙂