Cudna dziś była pogoda na jeżdżenie i właściwie do życia też najbardziej takie temperatury lubię. Żadne tam upały, tylko umiarkowane i przyjemne ciepełko. Nie pojeździłam jednak bardzo dużo, bo wpadłam w pułapkę… książki! Jak ją zaczęłam, to już nie oderwałam się do końca. Na szczęście ma sporo zdjęć to czytanie idzie szybko 😉
Zwykle nie opowiadam Wam tutaj o drugim biegunie moich zainteresowań – rajdach samochodowych, które pojawiły się w moim życiu dawno, dawno temu. Nie terenówki, nie wyścigi, tylko rajdowe oesy podbiły moje serce na zawsze. Może już mniej entuzjastycznie do tego podchodzę, bo po zobaczeniu mistrzostw świata zmienia się trochę perspektywa patrzenia na umiejętności i sprzęt na naszym, domowym podwórku. Ale nadal w tym wszystkim w pewien sposób uczestniczę…
A piszę to wszystko, bo ta książka dotyczy Hołowczyca, któremu gorąco kibicowałam w czasach, gdy jeździł w mistrzostwach Europy. Miałam do niego pewien żal, że porzucił te „moje rajdy” na rzecz terenowych wypraw. Nigdy czynnie nie obserwowałam Dakaru, nigdy mnie nie fascynował, a teraz wpadła mi w ręce książka „Piekło Dakaru” i czarno na białym, zupełnie od środka pojęłam to wielkie przedsięwzięcie. Nie, nie stanę się nagle fanem Dakaru, ale nabrałam wielkiego szacunku dla tych zawodników. Za ich wytrwałość, za walkę do końca z tysiącami przeciwności, za motywację, by wciąż tam wracać.
Dakar to walka z olbrzymim przeciwnikiem, a raczej wieloma przeciwnikami: potwornie trudnym i zróżnicowanym terenem (w tysiącach kilometrów), okropnym upałem, słabością sprzętu i człowieka, i w końcu ze zwyczajnym pechem. Tam są same niewiadome, a w samym środku tego bajzlu jedzie Hołek i w dodatku nieźle sobie radzi (szczególnie, że na tym poligonie wiele usterek potrafi sam naprawić). Książka fascynująca i porywająca, nawet dla niezorientowanych w temacie, więc bardzo Wam polecam jej lekturę.
A Hołek jak wino, im starszy… tym przystojniejszy 😉
P.s. znowu jest jakiś zlot w okolicy, ale lewej nikt nie wystawia. Nie to nie, łaski bez 😉